» Relacje » TRICON – Eurocon, Polcon, Parcon

TRICON – Eurocon, Polcon, Parcon

TRICON – Eurocon, Polcon, Parcon
Zawsze gdy jadę na konwent jako przedstawiciel serwisu, staram się zobaczyć jak najwięcej na własne oczy, porozmawiać z jak największą liczbą ludzi, poznać jak najwięcej odmiennych opinii – by móc wystawić imprezie możliwie rzetelną ocenę. Wiem, że dla organizatora konwentu nie ma nic milszego niż przeczytać relację, której autor ma dużo do powiedzenia na temat recenzowanego wydarzenia. Dla uczestnika jest to szansa "zobaczenia" siebie w relacji – "o, byłem/am/ na tym i na tamtym, i zgadzam się co do tego, a tu to jakaś pomyłka chyba..?"
Dlatego po nieco ponad trzech wyczerpujących dobach konwentowania i niemal tygodniu zbierania sił, gdy w końcu piszę tę relację, z niejakim smutkiem stwierdzam – nie zrealizowałam swoich standardów. Mimo pomocy partnera, mimo godzin rozmów z uczestnikami i organizatorami, mimo prób sklonowania się i bycia absolutnie wszędzie – nie zobaczyłam wszystkiego. Na TRICON-ie nie było to po prostu możliwe. Ani fizycznie, ani psychicznie, ani nawet z pomocą magii. Działo się za dużo!

Jest to niezwykle frustrujące dla uczestnika ("i co ja mam teraz wybrać: ulubionego pisarza czy ciekawy panel?"), a z punktu widzenia recenzenta zaiste mordercze (stopy w sumie bolą mnie po dziś dzień od biegania po Cieszynie jak nawiedzona). Jest to też chyba największy komplement, jaki można przyznać organizatorowi konwentu czy jakiejkolwiek porównywalnej imprezy kulturalnej. Chylę czoło wobec ekipy, która najzwyczajniej w świecie Dała Radę.

Zacznijmy od początku... Wszystko zaczęło się dwa lata temu – gdy na Forum Fandomu w Zielonej Górze jak grom (przynajmniej dla tych mniej zorientowanych) uderzyła wieść – Śląski Klub Fantastyki ma możliwość zorganizowania łączonego Euroconu, Polconu i czesko-słowackiego odpowiednika Polconu, czyli Parconu, w polsko-czeskim Cieszynie.. Pamiętam swoje postanowienie "Jadę! Nie ma opcji, żeby mnie tam nie było!"

Przez kolejne dwa lata o TRICON-ie jakby przycichło. Powstała strona, organizatorzy regularnie informowali na łamach zainteresowanych serwisów o postępach; w odpowiednim czasie powstało konto na BLIPie (świetna inicjatywa i rewelacyjny sposób komunikacji z co bardziej skomputeryzowanymi fanami), a podniecenie rosło powoli acz nieustępliwie. W końcu na 3-4 miesiące przed imprezą bańka pękła – gdzie byś się nie rozejrzał, tam skromnie acz nieuchronnie widać było znaki nadchodzącego wydarzenia. Ludzie informujący, że zarezerwowali sobie miejsca w akademikach, zapraszający na swoje punkty programu, umawiający się na dojazdy...

Strona internetowa skonstruowana została w sposób wyraźnie sugerujący rejestrację i wpłatę przed konwentem – owszem, przybyli jak zawsze fani, którzy spontanicznie 'pojawili się' na akredytacji, ale znacząca większość uczestników była choćby zarejestrowana przez internet. Ułatwiło to niewątpliwie organizatorom przygotowanie materiałów, zapewniło również niezbędne środki finansowe, by dopiąć TRICON na ostatni guzik – efektem ubocznym były niejakie problemy noclegowe osób "spontanicznie pojawionych", o których jednak orgowie lojalnie uprzedzali z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. W rezultacie było czysto, bez przeludnienia i naprawdę nieźle pod względem logistycznym – co jest naprawdę dużym osiągnięciem biorąc pod uwagę wielkość imprezy (w sobotę akredytacja nieoficjalnie mówiła o "sporo ponad 1.500 osób") i jej rozbicie przestrzenne (wspomniany już polski i czeski Cieszyn – po obu stronach granicy odbywały się punkty programu, choć, szczęśliwie, niemal cała część dzienna głównie na polskim kampusie, a nocna w czeskich knajpkach i wynajętej polskojęzycznej szkole).

Gdy silną międzynarodową ekipą przyjechaliśmy busem z Krakowa i wysiedliśmy pod bramą, która, jak nas poinformowano, prowadzi na kampus uniwersytecki – z ust kilku osób wyrwała się dorodna wiązanka. Pierwsze wrażenie – środek niczego, brak przejścia dla pieszych, podrujnowane domy, nie pierwszej świeżości asfalt i brak jakiegokolwiek oznaczenia, że to tu dzieje się największy w 2010 roku europejski konwent. Po kilku krokach jednak ujrzeliśmy uczestników – i usłyszeliśmy rozmowy w co najmniej czterech różnych językach. Trzeba było wdrapać się pomiędzy drzewami kampusowego parczku do budynku głównego, dowiedzieć się, że do akredytacji należy pójść w dół, potem w górę, w międzyczasie w prawo, w lewo i podskoczyć trzy razy (no cóż – lokalizacja recepcji nie była specjalnie intuicyjna... ) Na akredytacji – trzyjęzyczne stanowiska w ilości co najmniej wystarczającej (ani przez chwilę w ciągu tych trzech dni nie uświadczyłam tam kolejki!); sprawna obsługa i estetyczne materiały dla uczestników – lniane torby z logiem konwentu i dodatkową grafiką, smycze, książeczki z programem i informatory, wreszcie ładnie wydrukowane identyfikatory w pakiecie z kartą do głosowania na Zajdla oraz naklejkami Maskarady (o której później).
Materiały co prawda nie wzbudzały ekstatycznych okrzyków, ale też nie zawiodły – no, może poza mapkami miasta, które były niemal nieczytelne i beznadziejnie przeskalowane... Spore utrudnienie, jeśli konwent rozrzucony jest po dużym terenie; naprawione jednak szybko za pomocą dodatkowych mapek dystrybuowanych przez organizatorów. Klasyczny już kieszonkowy program z niezbędnymi informacjami pozwolił nam zorientować się, że sale wspólne po czeskiej stronie, gdzie wykupiliśmy noclegi, znajdują się... No właśnie. Po czeskiej stronie. Ładne 40 minut spacerku z bagażami na plecach, 20 minut przed oficjalnym rozpoczęciem konwentu, które koniecznie chciałam zaliczyć! Na szczęście okazało się, że co 15-30 minut między kampusem a rzeką graniczną kursują konwentowe autobusy, a z ich przystanku końcowego już dosłownie rzut beretem do każdego punktu czeskiego Cieszyna. Po perypetiach związanych ze znalezieniem konwentowej szkoły (źle oznaczonej na mapie oraz kompletnie nieoznaczonej w rzeczywistości), szybkiej rejestracji u przemiłej Czeszki (tego dnia dowiedzieliśmy się, że starsi Czesi każą mówić do siebie po polsku, a młodsi – po angielsku; logiczne, prawda?) i zrzuceniu gratów na niemal pustej sali pomknęliśmy na oficjalne rozpoczęcie konwentu.

Rozpoczęcie, czyli szumnie tak nazwane parady z rynków czeskiego i polskiego Cieszyna. Miałam przyjemność uczestniczyć w tej większej, ruszającej ze strony czeskiej – wiedzionej przez wieloosobowego smoka, a raczej... Wiodącej rzeczonego smoka, gdyż smok ku uciesze gawiedzi co chwila mylił drogę. Spanikowani dygnitarze wyjący do smokowców, by zawrócili, sprawiali doprawdy komiczne wrażenie. Gdy już skołowanej gadzinie otoczonej przez kilkoro przebierańców udało się dotrzeć na graniczny most, odbyły się przemówienia – których po prawdzie nikt nie słuchał – i zgodny przemarsz w kierunku kampusu. W tamtym momencie parada faktycznie blokowała ulice na solidne kilka minut – aż serce rosło, zwłaszcza że wśród jej uczestników wiele było rodzin z dziećmi, ewidentnie traktujących pochód jako dodatkową atrakcję popołudniowego spaceru. Uraczywszy się po drodze wyśmienitymi (i tanimi!) lodami i kawą, przeszliśmy spacerkiem w kierunku kampusu, gdzie już zaczynał się program.

Program... Pisząc tą relację, mam w tle otwarty plik z notatkami z prelekcji, które udało mi się odwiedzić – miałam zamiar tradycyjnie podzielić się swoimi z nich wrażeniami. Problem w tym, że większość moich notatek wygląda zadziwiająco podobnie do siebie: "dobre merytorycznie, ciekawie poprowadzone, tłum na Sali". Najmniejsza frekwencja, na jaką się natknęłam w ciągu TRICON-u, to około 15 osób (sic! Czy kiedykolwiek zdarzyło Ci się, Czytelniku, żeby Twój punkt programu nie odbył się z braku słuchaczy? Mnie więcej niż raz...) – w trakcie trwania spotkania z Orsonem Scottem Cardem, w piwnicy, w ukrytej w załomach salce, gdzie Kathy, Karen i Peter Westhead powalali brytyjskim akcentem i niesamowitą kreatywnością w tworzeniu strojów z niczego. Największa frekwencja – poza oczywistymi punktami, czyli panelami z gośćmi polskimi i zagranicznymi na głównej sali konferencyjnej na ~200 osób – zaskoczyła mnie na prelekcji Ewy Białołęckiej o scenach erotycznych (no dobrze, może nie do końca zaskoczyła – jak sama prelegentka przyznała, ukuła temat wystąpienia wiedząc, że nic skuteczniej niż seks i RPG nie przyciąga tłumów). O samym wystąpieniu Ewy (znanej obecnie jako Mroczna Pastereczka – zainteresowanych odsyłam do zdjęć pisarki z konwentu) krążą już po sieci niejakie legendy – rozkładanie na stole anonimowej ofiary i próby odtworzenia sceny seksu w windzie ku uciesze gawiedzi są zjawiskiem nietypowym nawet jak na realia polskich konwentów.

W pamięć zapadło mi kilka z dziesiątek "zaliczonych" punktów programu. Marcin Przybyłek opowiadający ze swadą (i pomocą odpowiednich tematycznie slajdów!) o uczuciach i seksie w warsztacie pisarza. Naprawdę wyczerpujące umysłowo, typowo kulturoznawcze wystąpienia w bloku tolkienowskim (wpisanie Minas Tirith w schemat madonny i nierządnicy, mniam!). Warsztaty biżuteryjne Srebrnej, gdzie stadko kobiet chyba dosłownie nie zauważyło, że na rozmowach o błyskotkach minęły im już dwie godziny. Efekty specjalne tłumaczone przez Staszka Mąderka – osoba prowadzącego mówi sama przez siebie; pełna sala i ubaw po pachy. Panel 'How to handle a saga' z Cardem, Eriksonem, Campbellem, (lekko niedysponowanym) Sapkowskim i Cholewą; oraz przemiła Ursula Card wdająca się ze słuchaczkami w dyskusje o robótkach ręcznych! Wojtek Orliński z Wawrzyńcem Podrzuckim prowadzący typową dyskusję 'dziennikarz kontra naukowiec' o przyszłości ludzkości (możliwość dyskusji oko w oko z jednym z ulubionych felietonistów naprawdę ucieszyła mojego partnera – tak samo jak to, że fandomersi z uporem maniaka zwracali się do rzeczonego felietonisty per "Wojtku"). Prezentacja forum Nocarz.pl, która ku mojemu niekłamanemu zawodowi okazała się najsłabszym odwiedzonym przeze mnie punktem programu (cóż – czytana z kartki pseudodrama to nie to, czego oczekuję po spotkaniu z jedną z młodszych i bardziej kontrowersyjnych grup w polskim fandomie).
Z racji zawodowych zainteresowań, dużo czasu spędziłam na bloku poświęconym sprawom fandomowym. Forum Fandomu przyznało organizację Polconu 2012 Wrocławiowi (innych pretendentów nie było); Poznań (organizator Polconu 2011) zdał relację z przygotowań do imprezy i ogłosił gości honorowych; rozpętała się dyskusja na temat regulaminu wyboru nagrody Zajdla i ceny wejściówki na Polcon. Zainteresowani wiedzą, gdzie szukać dalszych informacji – ja tymczasem przejdę do absolutnego hitu programowego, czyli prezentacji prowadzonych przez przedstawicieli fandomów z różnych krajów. Jako że tegoroczny Polcon był również Euroconem, zwyczajowe dyskusje o fandomie odbywały się w bardzo międzynarodowym gronie – miały miejsce prezentacje sztokholmskiego Euroconu 2011 i zagrzebskiego Euroconu 2012; Agnieszka Chodkowska prezentowała swoje subiektywne spojrzenie na rosyjski rynek wydawniczy, a Ola Cholewa rewelacyjnie poprowadziła panel 'Fandom is a way of life', na którym doliczyłam się przedstawicieli co najmniej 7 różnych narodowości, dyskutujących między innymi o klubach, konwentach narodowych, różnicach w wieku i płci, charakterystykach rynków... Dla osoby zainteresowanej tematem spotkanie było po prostu rewelacyjnym podsumowaniem trzech dni spędzonych w międzynarodowym towarzystwie.

To, co jako "konwentorobowi" najbardziej mi zaimponowało, to organizacja. TRICON był dopięty na ostatni guzik. Owszem, niedociągnięcia były – zawsze są na imprezach tego typu i tej wielkości. Jednak organizatorzy zrobili chyba wszystko, co można było, i kilka rzeczy (wydawałoby się) niemożliwych, aby TRICON po prostu chodził jak dobrze naoliwiona maszyna.
Program – opisany wyżej – był pilnowany przez organizatorów i obsługiwany przez gżdaczy (tudzież, z angielska – gopherów). Prowadzący był informowany 10 minut przed końcem o zbliżającym się upływie czasu; w program wpisano 10-minutowe przerwy na wyjście ludzi z sali, ostatnie dyskusje, wejście nowej widowni, usadowienie się nowego prelegenta. Każdy występujący dostawał wodę, kubek oraz – co ciekawe – czytelną, dużą kartkę z imieniem i nazwiskiem postawioną na stolik. Znacznie ułatwiało to orientację, nadawało też profesjonalnego akcentu imprezie. Czas był pilnowany – niekiedy aż nazbyt restrykcyjnie (wyganianie osób z sal między prelekcjami wydaje mi się przesadą, acz mogę próbować zrozumieć motywacje organizatorów – trzeba przewietrzyć pomieszczenie i dać prowadzącemu 5 minut ciszy przed burzą). Dyskusje stanowczo przenoszone były w kuluary – czyli po prostu na korytarz. Cały program dzięki temu nie obsuwał się, nie było poślizgów ani zwyczajowego wręcz "fajnie mówisz, ale kończ, teraz mój czas antenowy". Co imponujące, w bardzo wielu przypadkach sprawnie użytkowany był sprzęt multimedialny – przenoszony między salami, instalowany, obsługiwany przez osoby znające się na rzeczy (włącznie z głównymi organizatorami, gdy była taka potrzeba) i, co najważniejsze, działający poprawnie!

Jeśli chodzi o technologie – w salach wspólnych po czeskiej stronie oraz na samym kampusie dostępne było WiFi, do którego hasło otrzymywał każdy zainteresowany. Ponoć pojawiały się problemy z podłączaniem się do tejże sieci – jednak krok w bardzo dobrym kierunku został poczyniony.

Nie można nie wspomnieć o gali zakończeniowej, podczas której wręczono nagrody europejskiego, czesko-słowackiego i polskiego fandomu oraz poczyniono zwyczajowe ogłoszenia i podziękowania. Gala odbyła się na hali wystawowej na drugim (w stosunku do kampusu) końcu miasta, transport uczestnikom zapewniły autobusy. Hala, wręcz trochę za duża na potrzeby TRICON-u, nadała jednak kolejny profesjonalny akcent konwentowi. Gala prowadzona była przez dwie osoby – prezentera ze strony polskiej oraz prezenterkę ze strony czeskiej; mieli oni przygotowany całkiem nawet błyskotliwy tekst, który odczytywali w trzech językach. Niestety, gala ewidentnie nie została przećwiczona na sucho – zagubione nagrody Euroconu (Dave Lally szukający ich i biegający wokół sceny owszem, był komiczny, ale profesjonalizmem nie porażał), przedłużające się wręczanie nagród, które nie zawsze miał kto odebrać, czy wreszcie Darth Vader z obstawą szturmowców wparowujący na scenę wyraźnie nie w tym momencie, w którym to zaplanowano... Z jednej strony, można się cieszyć, że bliżej nam było do gali, niż do chaotycznego zakończenia w knajpie; z drugiej – nie mogliśmy pozbyć się uczucia, że mogło być dużo, dużo lepiej, gdyby tylko wystąpienie zostało wypróbowane wcześniej.

Na gali nagrodę Euroconu w kategorii tłumacz dostał Piotr W. Cholewa, ku wielkiemu aplauzowi widowni; Zajdle za rok 2009 otrzymali Anna Kańtoch za powieść Przedksiężycowi oraz Robert M. Wegner za opowiadanie Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami. Tradycyjnie wydana z okazji Polconu antologia utworów nominowanych, w nakładzie 1000 egzemplarzy, rozeszła się jak burza – 500 szczęśliwców zarejestrowanych jako pierwszych na konwent, otrzymało ją w ramach bonusu do akredytacji, kolejne 500 sztuk otrzymali przedstawiciele prasy. Prasa zresztą obsługiwana była bardzo profesjonalnie – jedną z sal zadedykowano właśnie dziennikarzom, znalazło się w niej nawet miejsce na kręcone kamerą wywiady (skórzane fotele na tle tematycznego loga).

System identyfikacji uczestników rozwiązano poprzez barwne szarfy przyklejane do identyfikatorów – z jednej strony zapewne obniżyło to koszty druku tychże, z drugiej, szarfy odklejały się po 1-2 dobach intensywnego użytkowania, ciężko było więc zidentyfikować organizatora (gżdacze mieli swoje koszulki, organizatorzy nie – często szukając jakiejś informacji zastanawiałam się, z kim tak właściwie rozmawiam), a osoby pełniące kilka funkcji (organizator – gżdacz – twórca programu – prasa, przykład z życia wzięty) po prostu nie miały miejsca na identyfikatorach na tyle wstążek, nie było też to specjalnie czytelne rozwiązanie. Reasumując – pomysł zacny, nieźle wykonany, ale nieprzemyślany do końca. Być może zwykły mocniejszy klej załatwiłby sprawę?

Sami uczestnicy, w większym nawet stopniu niż na innych konwentach, wydali mi się najsilniejszą stroną TRICON-u. Rozmowy prowadzone w kilku językach, w tym angielskim jako języku uniwersalnym; ciekawi ludzie z całej Europy chętni podzielić się doświadczeniem – atmosfera cieszyńskiego konwentu przekonała nas, by wybrać się na Eurocon do Sztokholmu (zwłaszcza że dla osób poniżej 26. roku życia jest on darmowy! – dyskutując z jednym z organizatorów dowiedziałam się, że taka decyzja wynika z charakterystyki demograficznej społeczeństwa szwedzkiego – tam 30-letni fan uznawany jest za... młodego).

Biorąc pod uwagę mnogość języków, którymi posługiwali się uczestnicy, materiały przygotowano w trzech wersjach – angielskiej, czeskiej oraz polskiej; przy rejestracji deklarowało się język. Tutaj wystąpiło trochę problemów – dość powszechne były przemieszania, np. Polak dostawał czeskie materiały i vice versa – o ile mi jednak wiadomo, wystarczyło zgłosić się z pomyłką na akredytację.

To, co zachwyciło nie tylko mnie, to Cieszyn. Lokalizacja w niewielkim, malowniczym nadgranicznym miasteczku okazała się być – moim zdaniem – jedną z największych zalet TRICON-u. Owszem, punkty programu były rozrzucone po całym mieście – jednak niejako sprowokowało to fandom do wyjścia na miasto. Wszędzie widać było przebierańców (efekt Maskarady – konkursu na najlepszy strój – "o dziwo", wygrały dwie roznegliżowane młodziutkie "elfki" oraz jeden wygadany człowiek podający się za, cytuję, "idiotę"). Siedząc na fontannie na rynku wieczorem można było rozpocząć rozmowę gromkim Cthulhu fhtagn! – i nawet uzyskać koherentną odpowiedź. Cieszyn, zwłaszcza strona polska, jest po prostu śliczny. Czysto, wieczorami wręcz bajkowo dzięki stylizacji na miasteczko historyczne... Zdecydowanie nakręcało to atmosferę wieczornych wyjść do knajpy na czeskie piwo czy na koncert Jaromira Nohavicy. No i małomiasteczkowe ceny – minęło sporo czasu, od kiedy ostatnio zapłaciłam 4 złote za wielkie lody. Niestety, minusem tej sytuacji był fakt, że w sobotę i niedzielę sklepy zamykane były bardzo szybko bądź też w ogóle nie były otwierane – było to kłopotliwe zwłaszcza po stronie czeskiej, polski Cieszyn na szczęście tętnił przynajmniej knajpkami po godzinie 22.

Brnąc do końca – pozostała mi do opisania bodaj tylko kwestia noclegów i sanitariatów. Z tymi było zaskakująco dobrze. Po czeskiej stronie, w polskojęzycznym gimnazjum, gdzie spaliśmy, sala wspólna była wypełniona jedynie w połowie (nie rozumiem wobec tego, dlaczego część uczestników musiała znajdować nocleg na własną rękę u prywatnych przedsiębiorców – ale z drugiej strony taka sytuacja była zdecydowanie komfortowa). Przepustką do wejścia do sali sypialnej miała być taśma zaklejana na nadgarstku – ku niezadowoleniu większości osób, z którymi na ten temat rozmawiałam. Sugerowane rozwiązania alternatywne obejmowały naklejki na identyfikatory, dodatkowe identyfikatory, wreszcie brak kontroli – ani razu w czasie trwania konwentu nie poproszono nas o okazanie tychże taśm, były one za to niesłychanie kłopotliwe przy zabiegach higienicznych.

Sanitariaty były wzorowo wręcz czyste – papier, mydło, ciepła woda, wentylacja, szybko pojawiające się informacje o awariach, działające prysznice (co prawda koedukacyjne i grupowe, bez choćby zasłonek) – to zdecydowanie wyższy standard, niż wiele ogólnopolskich konwentów, na których zdarzało mi się być. Co ciekawe, na sali wspólnej obowiązywał zakaz wstępu w obuwiu pod karą grzywny – respektowany, gdyż tego akurat organizatorzy ze strony czeskiej pilnowali. Ku uciesze niektórych, a zdenerwowaniu innych, światło na sali wspólnej odgórnie gaszone było o godzinie 23 – bez ostrzeżenia, bez informacji na temat 'cichych' i 'głośnych' sal wspólnych gdziekolwiek podczas wyboru szkoły..? O ile doceniam dbałość o ciszę nocną i przeznaczenie sal sypialnych do spania, nie imprezowania, godzina 23 wydaje mi się lekką przesadą.

W budynku, w którym nocowaliśmy, mieścił się też blok LARPowy, miejsca do gry w RPGi oraz Games Room wraz ze stoiskami sklepów z grami. O ile o bloku LARP-owym i RPG niewiele mogę powiedzieć (widać było, że cały czas coś się dzieje, były zapisy, były ogłoszenia, były osoby latające w rynsztunku i grające przy stolikach... więcej sprawdzić nie było czasu), o tyle chciałabym bardzo (i po raz kolejny – tradycyjnie) pochwalić Games Room, organizowany przez Ezechiela wspomaganego żoną Ysabell. Niemal 200 gier (wśród których niekwestionowanym hitem była Fauna – gra edukacyjna na temat zwierząt świata, używana intensywnie w różnych konfiguracjach o godzinie trzeciej nad ranem ku radości półprzytomnych graczy) na przestrzeni kilku niewielkich sal lekcyjnych oraz załomu korytarza – cały czas coś się działo, ktoś grał (nawet o piątej nad ranem, kiedy na wpół śpiąc człapałam w stronę sali sypialnej), ktoś wypożyczał, ktoś obsługiwał, tłumaczył, pomagał... Chciałam marudzić, że wadą Games Roomu była jego lokalizacja na krańcu korytarzyka na krańcu szkoły, ale być może nie było to znowu takie złe – dzięki temu hałasy z tej zazwyczaj głośnej części konwentu nie przeszkadzały spać na sali, która wyraźnie pomyślana została jako "cicha". Jedyne, co mnie zastanawia, to to, czy sytuacja odpowiadała pracownikom stoisk sklepowych – nie wiem, czy mieli oni dużo klientów, będąc tak bardzo na uboczu... Z pewnością zanotowali mniejszy obrót niż stoiska z pasażu handlowego w budynku głównym, gdzie wciąż coś się działo. Pasaż ten (w centrum budynku głównego na kampusie) stał się zresztą moim ulubionym miejscem spędzania czasu między prelekcjami – można tam było wypatrzyć całe mnóstwo ciekawych okazji, przecenionych ciuchów czy książek. Ponadto, o rzut beretem od 'pasażu' znajdowało się stoisko firmy wytwarzającej na miejscu przypinki (tzw. badge) według projektu klienta za bezcen – oblegane przez całe trzy dni konwentu.

A skoro o sklepikach mowa – nagrody na konwencie rozwiązane zostały systemem waluty konwentowej, która dostępna była w trzech nominałach. Nominały były wymienialne między sobą po różnych kursach, w zależności od statusu uczestnika – pojawił się nawet pomysłowy gżdacz, oferujący wymianę po korzystniejszym kursie, dorabiający w ten sposób 'na boku'. O ile obsługa sklepiku była przesympatyczna, zmieniała asortyment, namawiała do zakupów, organizowała różnego rodzaju gry – sam asortyment pozostawiał jednak chwilami wiele do życzenia. Osobiście nie znalazłam tam nic, co zainteresowałoby mnie w razie wygranej w jakimś konkursie.

Właściwie jest jeszcze wiele spraw, których nie poruszyłam. Autobusy, które choć jeździły często, bywały przepchane do granic niemożliwości. Miejsce na autografy, gdzie każdy z gości konwentu miał swoje terminy spotkań z fanami na skórzanych sofach, w ciszy i z dala od zgiełku głównej części programu. Green Room z przesympatyczną obsługą i pyszną herbatą. Chodzący jak dobrze naoliwiony mechanizm Gophers' Hole, czyli Gżdacza Nora. Gazetka konwentowa 'Świt nad Olzą', wychodząca codziennie rano i informująca o bieżących zmianach i wydarzeniach oraz ogłaszająca zguby/znajdy. Niespotykana gdzie indziej frekwencja na praktycznie wszystkich punktach programu – nierzadko miałam wrażenie, że sala po prostu pęknie w szwach. Blok dziecięcy, dzięki któremu starsi fani mogli znaleźć chwilę dla siebie, pozostawiwszy pociechy pod kompetentną opieką – blok, który właściwie cały konwent współtworzył, wpadał, odwiedzał, organizował atrakcje... Darmowe wielkie czeskie plakaty filmowe, leżące sobie w jednym w kącików. Palenie granicy, które brzmiało obiecująco (marzyła mi się płonąca rzeka, ale chyba nie o to chodziło..?), a w końcu – na ile mi wiadomo – nie odbyło się.

Im dłużej nad tym myślę, tym więcej takich drobiazgów przychodzi mi do głowy... Drobiazgów, które zebrane do kupy tworzą Dobry Konwent. Drobiazgów, które dopieszczają uczestnika, czy jest on gżdaczem, twórcą programu, dziennikarzem czy po prostu fanem. Drobiazgów, o które zadbano i które sprawiły, że TRICON był jednym z lepszych konwentów, w jakich miałam przyjemność uczestniczyć.

Od dawna nie było w Polsce imprezy na taką skalę – ocenianie TRICON-u według standardów polskiej sceny jest bardzo trudnym zadaniem, biorąc pod uwagę udział międzynarodowy, porozumienie polsko-czesko-słowackie i wielkość przedsięwzięcia... Po prostu pochylę czoło i powiem – ŚKFie, Daliście Radę. Zorganizowaliście imprezę niepozbawioną wad – ale zdecydowanie przeważającą wszelkie wady zaletami. Imprezę, o której długo jeszcze będzie głośno.

W imieniu uczestników – dziękuję Wam za trud włożony w organizację Euroconu-Parconu-Polconu 2010 w Cieszynie. Wyszło Wam bardzo, ale to bardzo dobrze.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Galeria


9.0
Ocena recenzenta
8.19
Ocena użytkowników
Średnia z 13 głosów
-
Twoja ocena
Konwent: Polcon 2010
Od: 26 sierpnia 2010
Do: 29 sierpnia 2010
Miasto: Cieszyn
Strona WWW: eurocon2010.org



Czytaj również

Komentarze


borg
    ...
Ocena:
0
Mimo, iż Tricon oceniam bardzo dobrze - ta relacja zdaje się mi być nazbyt huraoptymistyczna. Choćby podsumowanie - czyżby autorka od lat nie docierała na np. poznańskie Pyrkony?
19-09-2010 16:58
~Jakub Ćwiek

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Borgu, ale to jednak skrajnie inny rodzaj imprezy, nie uważasz? Przecież nie rozm... tfu, nie liczba uczestników się liczy najbardziej.
20-09-2010 17:14
borg
    ...
Ocena:
0
Tricon na pewno był wyjątkowym wydarzeniem - przez swoją lekką międzynarodowość. Osobiście też uznaje go za najlepszy Polcon na jakim byłem. Nie wpadam jednak w hiperuniesienie - bo miał też swoje wady i wpadki, ani też nie zaskoczył mnie niczym niespodziewanym (no może prócz standardu akademików).

Co do skrajnej różnicy pomiędzy Pyrkonem, a Triconem - to masz na myśli cenę? Bo tak szczerze, to prócz tego rozbieżności które stawiały by te imprezy aż na przeciwległych krańcach konwentowej sceny - to nie widzę :)
20-09-2010 19:01
Ezechiel
   
Ocena:
0
@ Borg
Na plus P2010:
- Akredytacja (długość kolejek robi różnicę),
- Standard w postawie konwentowiczów (ilu widziałeś nawalonych kolesi)
- Ciekawsza współpraca z miastem,
- Lepsza koordynacja gżdaczy (wietrzenie sali i prelki o czasie)

Na plus Pyrkonu:
- Lepszy Games Room
- Lepsza część erpegowa

IMHO P2010 i Pyr2010 wyrastały z dwóch różnych filozofii. Pyr2010 to kwintesencja konwentu szkolno-erpegowego, z luźniejszym stosunkiem do alkoholu, tłokiem i większym naciskiem na graczy.

P2010 to kwintesencja konwentu "zamkniętego", "akademickiego". Z mniejszym naciskiem na luz, z większym na organizację i część literacką.

Oczywiście to moja subiektywna opinia i jestem otwarty na dyskusje.
20-09-2010 21:23
borg
   
Ocena:
0
@Ezechiel

Są plusy dodatnie, są plusy ujemne :P

To, że nie było kolejek w akredytacji na Triconie wynika z jego limitu wejść i zaporowej ceny po okresie przedpłat i tego, że na miejscu zaakredytowało się dokładnie 210 ludzi, a reszta tylko obierała IDki. Także, nie wiem czy to taki plus. To po prostu coś, co wynika z założeń przyjętych przez orgów.

Z drugiej strony będąc na Triconie żadnego "zamknięcia" i "powagi" nie czułem, wręcz odwrotnie - atmosfera na konwencie była bardzo luzacka, otwarta i sprzyjała doskonałej integracji. Akademickie były chyba tylko wnętrza budynków. Nawalonych kolesi też widziałem sporo.

Programowo zaś Tricon poszedł właśnie w Pyrkonowe ślady i stworzył bardzo szeroki i różnorodny program. Dawno nie byłem na tylu interesujących prelkach - w tym rpegowych (a i namierzyłem sporo larpowych). Szkoda tylko, że program ten kończył się za dnia tak szybko.

Także nie zgadzam się z żadnymi "kwintesencjami" i upraszczaniem sobie życia poprzez przyklejanie gęb różnym imprezom. Świat tak po prostu nie działa :)

PS.
Zapraszam też do swojej recenzji imprezy - na IK. Adresu przez skromność nie podam :P
20-09-2010 21:57
Kitiara
    hurraoptymistyczność :)
Ocena:
+1
po raz enty słyszę zarzuty o hurraoptymistyczności - cóż, tak już mam, że jeśli mi się podoba, to chwalę rzeczy zasługujące na pochwały. Tricon podobał mi się - recenzja jednak IMHO nie jest jednostronna czy subiektywna (na tyle, na ile recenzja może nie być subiektywna...) - zauważone potknięcia i wady zauważyłam, wytknęłam, omówiłam. nie moja wina, że to potknięcia były, a nie porażki organizacyjne, pretensje do organizatorów! ;)

miałam okazję obserwować reakcję żółtodzioba fandomowego na jego pierwszy w życiu konwent, Tricon właśnie. z kolei moje podejście, jako kiedyś-organizatorki i recenzentki było nieco inne, skupiałam się na detalach, na ogólnym zgraniu imprezy. obstaję przy każdym słowie, które napisałam - wracaliśmy z konwentu uchachani, zmęczeni, ale zachwyceni.

malkontentów zapraszam do pisania kontr-relacji :>
21-09-2010 01:51
~Jakub Ćwiek

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Nie Borg, niekoniecznie miałem na myśli cenę. Było wiele różnic w podejściu i organizacji, która sprawiała, że te konwenty nie były do siebie podobne. Pyrkon jest bardziej... spontaniczny, nastawiony na pewną nieprzewidywalność, programowy chaos etc.
Tricon miał być, i był mimo swoich wad, konwentem bardziej zrównoważonym i mocniej skoordynowanym. Piszesz, że akredytacja to średnia zaleta, skoro mało kto się akredytował na miejscu... ale to właśnie jest jedna z zalet i cech wyróżniających Tricon. Pod tym względem między innymi był to konwent na poziomie europejskim.

>>>Programowo zaś Tricon poszedł właśnie w Pyrkonowe ślady i stworzył bardzo szeroki i różnorodny program.

A takiego zdania, Borg to się akurat po Tobie nie spodziewałem. :) Bo kto Ci nakładł do głowy bzdur, że wielowątkowy program z masą ciekawych prelekcji zapoczątkował właśnie Pyrkon i to są jego ślady? To przecież totalna bzdura jest.
26-09-2010 13:59
borg
    ...
Ocena:
0
Jako człowiek jeszcze młody, choć ciut od Ciebie starszy (:P), dalej niż dekadę pamięcią swoją w konwenty nie sięgam. A od tej dekady Pyrkon programowo - według mnie - jest dla innych imprez jest niedoścignionym wzorem.

Oczywiście, na wszystkich konwentach nie byłem. Mogłem coś przegapić. Może coś z lat wcześniejszych - nim zacząłem na konwenty jeździć. Także, jaką Ty masz imprezę na myśli - chętnie się dowiem.
26-09-2010 23:21

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.